Spoiler alert – jednak nie wszystko stracone. Ale, aby zrozumieć dlaczego, trzeba dotrzeć do końca tego wielowątkowego artykułu. Moja opowieść to głównie moje spojrzenie, choć odważam się czasem użyć liczby mnogiej, widząc jak wiele matek zmaga się z tymi samymi tematami. Warto też, dla perspektywy, zacząć od tego, w jakiej sytuacji jestem. Kiedy to piszę – matka 9-miesięcznej Lu, żona artysty pracującego na pełen etat (głównie w domu) i artystka sama w sobie, freelancerka na własnej działalności, karmiąca piersią i będąca na urlopie macierzyńskim z własnej woli, dorabiająca i realizująca się zawodowo w miarę możliwości między karmieniami. Najmłodsza z trójki rodzeństwa, żyjąca aktualnie między Polską – Warszawą, a Urugwajem – wiejskim domem pośrodku hektarów natury.
A skąd tytuł? Bo mój mózg lubi generalizować. Lubi wyolbrzymiać, koloryzować, a szczególnie kiedy jest mi trudno. W całym artykule wylewam żale z doświadczeń macierzyństwa, jak wtedy, gdy wracałam zmęczona (tego dnia powiedziałabym “umordowana”) do domu ze spaceru z dzieckiem i pomyślałam “Wszystko się zjebało…”. Jednakże piszę i o drugiej stronie medalu, o tym jak wiele w mojej głowie odwróciło się o 180 stopni (co nie znaczy, że te żale nie wracają w przypływie trudnych emocji). Jak widać mam talent do nadużywania mocy, którą daję słowom. A lubię nadawać moc i obrazom…

Jestem kuratorką wystawy. Wystawy obrazków idealnych.
Przyszedł do mnie ten widok, gdy przetrawiłam wiele sesji terapii (tu warto zaznaczyć, że nie jest to typowa terapia a forma medytacji, która budzi, poszerza świadomość i daje narzędzia do samodzielnego odkrywania siebie). To był jeden z tych momentów, gdy puzzle, dotychczas lewitujące gdzieś w przestrzeni wyobraźni, złożyły się w całość i ukazały mi piękną metaforę mojego sposobu radzenia sobie z rzeczywistością.
Jestem jebaną romantyczną marzycielką. Niby wiedziałam od dawna, że jestem naiwna w swoich wyobrażeniach świata i relacji międzyludzkich, no ale jak to osoba naiwna i przy tym uparta, wierzyłam również, że “this is the way” i że warto marzyć. Aż tu nagle przyszła na świat Luana i zrobiła porządek w mojej pięknej, wyśnionej galerii. Jebła tymi obrazkami o podłogę. Podeptała. Pogniotła. Spaliła.
A zrobiła to z niesamowitą gracją i dostojnością wielkiego mędrca-mentora. Czułam już od pierwszych tygodni ciąży, że moje dziecko przyniesie na świat mądrość spoza mojego rozumowania. Ale takiej mocy nie spodziewałam się ani odrobinę. Wszystko, co nie było stabilne i trwałe, zjebało się. Wszystko, co było wydmuszką, idealnym obrazkiem, który podziwiałam, fotką perfekcyjnej chwili, bez głębi i kontekstu, jak to świetnie opisuje Phil Stutz.
Opłakuję zatem i jednocześnie podśmiechuję się z tych dzieł, których szczątki zamiatam z podłogi. Ten artykuł spisuję na pamiątkę i dla przypomnienia procesu nauki, docenienia pracy, którą przyszło mi wykonać dotychczas. Zbierając to wszystko w całość widzę, że nic nie jest czarno-białe i jak wiele jest odcieni pomiędzy dwoma skrajnościami. Niektóre z moich wypowiedzi brzmią groteskowo, a niektóre nawet same sobie zaprzeczają. Myślę, że to świetnie oddaje to, jakim rollercoasterem jest macierzyństwo, a tym samym życie samo w sobie. A więc popłaczmy i pośmiejmy się razem.

Święta matka karmiąca
Na żądanie, to znaczy wtedy, kiedy dziecko chce i tak długo jak chce. A do tego jeszcze tak długo jak mama chce. Moja mama karmiła mnie 4 (!) lata, więc presja była niezła (moja własna, nikogo innego). Uważam, że karmienie piersią to najpiękniejsze doświadczenie macierzyństwa i jednocześnie teraz, z perspektywy czasu, największe obciążenie. Na podwalinach mojego własnego podejścia do życia – bliskiego natury, zdrowego, minimalistycznego, polegającego na zapobieganiu a nie leczeniu, a zatem chęci karmienia wyłącznie piersią (i to jak najdłużej) i z pomocą książki “Karmienie piersią”, zbudowałam jeszcze w ciąży (wiadomo, wtedy wszystko związane z macierzyństwem wydaje się takie piękne i wspaniałe, a przede wszystkim wciąż wierzysz niezłomnie, że “dasz radę”) szczelną blokadę przed wszystkim co “beee” według Magdy Karpieni, autorki tejże publikacji. Dałam się wciągnąć w wizję idealnego macierzyństwa opartego na karmieniu wyłącznie naturalnie, bez smoczków, bez butelek, bez laktatora, bez mleka modyfikowanego. Nigdy nie lubiłam gadżetów i ułatwień tam, gdzie wiedziałam, że rzeczywiście są zbędne. Ale gdy moje nowo narodzone dziecko nie chciało zasnąć przez 3 godziny, płacząc wniebogłosy i przez ten cały czas musiałam je nosić na rękach i skakać na piłce, być może ten smoczek by mnie uratował i kupił chociaż chwilę na oddech. Albo gdy dostałam możliwość powrotu do pracy, która trwałaby dłużej niż 2-3 godziny między karmieniami, butelka dałaby mi wolność wyjścia z domu bez stresu, że dziecko wpadnie w szał z głodu. Szybko też odrzuciłam ideę odciągania mleka ręcznie, bez laktatora. Co prawda odciąganie tym sprzętem nie należy do najprzyjemniejszych doświadczeń i powodowało we mnie odruch wymiotny na samym początku, to jednak samo to jest wymagające, a co dopiero praca dłoni, masaże i wyciskanie po mililitrze mleka własnymi siłami, oddzielnie z każdej piersi. Zarówno butelka jak i smoczek pewnie by mnie też uratowały w nocy i dały mi spać, a także dałyby narzędzia mojemu partnerowi, by odpowiadać na potrzeby dziecka i poczuć się równo-ważnym rodzicem. Ja jednak wybrałam bliskość i naturalne podejście i dałam im zbyt dużą moc, by mieć siłę przebicia proponując dziecku mleko w butelce. Gdy któreś z nas próbowało (wszelkimi możliwymi sposobami i butelkami) Luana robiła się cała czerwona, krzyczała i płakała, odpychała butelkę i tylko cycek mógł nas uratować. To samo dzieje się czasami w nocy, gdy budzi się i nie potrafi dalej zasnąć sama. Dopiero teraz zrozumiałam, że to fiasko spowodowane było moim brakiem przekonania do tego rozwiązania i swego rodzaju trzymaniem się kurczowo (głęboko w podświadomości) karmienia piersią i nie “zepsucia go”. W desperackiej potrzebie snu szukałam już nawet mleka modyfikowanego, którym zastąpiłabym czasem swoje. Ale i tu zabrakło mi wiary i przekonania, że to jest dobre dla mojego dziecka (i dla mnie). Dotarło do mnie, że we wspomnianej wcześniej książce, wszystko jest napisane ze swego rodzaju atakiem na kobiety, który odbieram jako wiadomość “Nie narzekaj, tylko karm! Twój sen nie jest ważny, Twoje obolałe piersi nie są ważne, Twoja wygoda nie jest ważna. TWOJE MLEKO I TWOJE DZIECKO SĄ NAJWAŻNIEJSZE!“. Rozumiem perspektywę adwokatki karmienia naturalnego, którą jest autorka i ogromnie doceniam wiedzę, którą przekazała w tej książce. Pomogła mi przetrwać pierwsze trudności z karmieniem i zrozumieć potrzeby mojego dziecka. Jasne, moje dziecko jest dla mnie najważniejsze i rozumiem wartość karmienia piersią. Znam jednak niejedną kobietę, która wpadła w sidła myślenia o sobie jak o niewolnicy przez właśnie takie źródła “inspiracji”.
Ja sama żałuję czasem, że nie mogłam wyjść wieczorem z koleżankami. Żałuję, że nie mogłam wyjechać na dzień czy dwa odpocząć, odsapnąć. Że nie wróciłam do pracy w pełni wymiaru. To nie znaczy, że byłam nieszczęśliwa. To, że się nie udało wprowadzić butelki jest spowodowane luksusem, jakiego doświadczam – mam wybór. Mogę zostać w domu, nikt mnie nie trzyma tu na siłę. Buduję też silną relację z moją córką, uwielbiam na nią patrzeć, spędzać z nią czas, uczyć się od niej. W perspektywie całego okresu jej życia, ten rok, dwa czy trzy to jest niewiele. Gdybym nie miała wyboru, poszłabym do pracy i zarówno mąż jak i dziecko musieliby sobie jakoś poradzić. Zaakceptowałam tą kolej rzeczy i dziwne spojrzenia znajomych (ehhh, mój umysł mi podpowiada, że moje wybory są oceniane, ale przecież tylko ja sama je oceniam). Zrobiłam jak umiałam i dumnie wieszałam ten idealny obrazek matki karmiącej w mojej galerii. Teraz już mogę uczyć się na zgliszczach tego dzieła mojej wyobraźni, które moje dziecko tak radośnie i ze smakiem spaliło.

Razem łatwiej
Bardzo ciekawym zjawiskiem, jakiego doświadczyłam jest trudność we współpracy z partnerem przy podziale obowiązków w domu i przy dziecku. Od zawsze miałam z tym problem, ale dziecko to jeszcze uwypukliło. Byłam przekonana, że relacja jest mi potrzebna, by wszystko było łatwiejsze. Bo jak gotować to dla dwójki, bo ktoś coś ogarnie za mnie (słaby pomysł), bo mamy 4 ręce zamiast dwóch. Nagle pojawia się dziecko, jeszcze więcej obowiązków i jeszcze mniej czasu. I okazuje się, że jestem w stanie, a nawet preferuję, zrobić to wszystko sama i wolę by partner zniknął z zasięgu mojego wzroku. Jego obecność w domu mnie czasem denerwuje. Wkurza mnie, gdy nie robi tego co ja, “nie pomaga” tylko realizuje swoje rzeczy, swoje potrzeby. Śpi, gdy ja nie mogę, nie zmywa naczyń przez 3 dni, ale ma czas zdzwonić się na kilka godzin ze znajomymi, czy nie myśli o tym, że trzeba zrobić zakupy rano, bo nie mamy nic na obiad. I fascynujące jest to, że wiele kobiet, z którymi o tym rozmawiałam czuje dokładnie to samo. Wolą być same w domu, bo wtedy wszystko jest ogarnięte tak jak tego potrzebują i oczekują – od siebie samych. Są szczęśliwsze, mniej napięte, zadowolone ze swojego dnia. Nie mogłam zostawić tego fenomenu bez głębszej analizy i przychodzi do mnie przede wszystkim bardzo prosty wniosek – współtworzenie jest trudne i łatwiej jest z niego zrezygnować, niż wysilić się mentalnie i nauczyć się komunikacji i współpracy. Współtworzenie wymaga cierpliwości, zrozumienia, tolerancji, wolności, wyznaczania i respektowania granic. To wszystko piękne, ale trudne do wyegzekwowania wartości. Łatwiej jest porzucić to wszystko i robić po staremu – według szablonu zosia samosia, czy innych programów, które nam wgrano od malucha jak nie wcześniej. Te oczywiście mają swoje konsekwencje i cenę, bo stawiają mury między partnerami zamiast budować mosty. Znamy przecież bardzo dobrze obrazki “matki cierpiącej”, tej która się poświęca, tej, pod którą się uginają nogi ze zmęczenia, bo “tyle się nagotowała, żebyśmy mieli co jeść”.
Czuję jednak, że to jest bardzo naturalne, że jesteśmy same z dziećmi, a żywiciel godzinami czy dniami poluje w dziczy na kolację. Każdy miał swoje kompetencje i nikt się nie mieszał w nie swoje sprawy. To silnie zakorzeniony podział ról, który teraz nam się zachciało zastąpić nowoczesnym modelem rodziny. Równością, równym udziałem, równym zaangażowaniem. To wielka zmiana w naszych trzewiach, w wielopokoleniowych korzeniach. A zmiany, szczególnie te głębokie, nie przychodzą łatwo. Nie da się w wyrwać z ziemi starego drzewa. Widzę to chociażby w mojej urugwajskiej rodzinie. Widnieje wyraźny podział obowiązków i sfer, którymi każdy się zajmuje. To nie znaczy, że ojciec kompletnie nie spędza czasu z dziećmi, ani nie potrafi gotować, a matka nie może realizować się zawodowo. Ale widać, że nikt nikomu nie mówi jak ma wykonywać swoje obowiązki, a każdy jest szczęśliwy i spełniony (a przynajmniej tak to wygląda z zewnątrz, co planuję poddać dyskusji z moją nową rodziną).
W teorii jak widać mam to już w miarę ładnie rozpisane. Ale w praktyce kuleję i pewnie jeszcze bardzo długo, jak nie zawsze, będę uczyła się jak współtworzyć z partnerem. Odnajduję inspirację w mojej teściowej, która czasem z większą, czasem mniejszą radością codziennie zamiata podłogę, gotuje dla całej rodziny i odnajduje w tym swoją rolę, swój cel. Wydaje mi się, że jest to kwestia mindsetu – albo akceptujesz to, gdzie jesteś, kim jesteś, co potrafisz, co jest dla Ciebie ważne i co możesz wnieść do rodziny albo się temu sprzeciwiasz (wewnątrz) i toczysz nieustające walki (ze sobą, a co za tym idzie z innymi członkami rodziny). Ale pójdźmy głębiej w ten temat.
Podział 50-50. I jeszcze on ma robić to co ja i tak jak ja.
Najlepiej po prostu ja-matka i ojciec-taki-jak-matka.
Dupa. Nie ma czegoś takiego. Zostałam domyślnym rodzicem, a facet tym zapasowym, gdy ja zaniemogę. Nie tak się umawialiśmy. Nie taki wisiał obrazek w galerii. Nie tego oczekiwałam. Dziecko się budziło rano, a mój facet obracał się plecami do mnie, zakrywał się kołdrą i dalej spał (czasem powiedział “tylko 5 minutek i wstaję”, a te 5 minut trwało i godzinę – wyobraźcie sobie moją złość i rozczarowanie). Gdybym ja tak zrobiła zaistniałabym w swojej ocenie jako beznadziejna matka. A on po prostu brał co jego i ja to teraz szanuję. Szkoda tylko, że ja tak nie umiem.
Oczekiwania to moja odwieczna lekcja i mam do powiedzenia tylko jedno zdanie w tym temacie – oczekiwać możesz tylko od siebie.
Ten równy podział i w ogóle oczekiwanie od facetów, że będą robić więcej niż stereotypowy ojciec (wraca z pracy i ewentualnie wykąpie albo da buziaka na dobranoc jako jedyną formę interakcji z dzieckiem) to dla mnie jest wszystko presją społeczną. Zrozumiałam, że nikt przecież nie zastąpi matki ani nikt nie zastąpi dziecku ojca. Matka nie może być ojcem, ani ojciec matką. Ja jestem potrzebna w tej rodzinie jako ta czuła, wrażliwa, dbająca o szczegóły, taka jaka jestem. A on jest potrzebny z dystansem, luzem i stanowczością, taki jaki jest. Zatem on nie przejmie ode mnie połowy obowiązków, bo ten pierwszy rok życia dziecka jest kontynuacją ciąży i stopniowym oddzielaniem się od matki. To ja ją nosiłam w brzuchu i choćby stanął na głowie, nie doświadczy tego tak jak ja. Można by powiedzieć, że znam się z Lu dłużej niż jej ojciec. Dlaczego więc miałabym oczekiwać, że będzie miał z nią taką samą relację i tak samo się nią zajmował? Rozumiem już, że do tego potrzeba czasu i wszystko jest kwestią indywidualną.
W pierwszą pełnię księżyca po urodzeniu Lu, trzymając ją na rękach gdy zasypiała spojrzałam na niebo. Tego dnia księżyc w Wadze mówił do nas o balansowaniu. Zapisałam w notatniku takie słowa:
“Czymże jest balans? Przyszła do mnie wdzięczność i miłość, a z nimi myśl, że balans to nie dwie idealne połówki. To nie poczucie sprawiedliwości, że podział jest równy. To cierpliwość do poszukiwania tego, co czuje się dobrze między dwoma skrajnościami.”
Naczytałam się artykułów o fantastycznych podziałach ról w rodzicielstwie, o tym, że facet jest niesamowicie zaangażowany (mówi “jesteśmy w ciąży”, opiekuje się dziećmi, gdy matka pracuje albo imprezuje) i nasłuchałam się od znajomych jak są świetnie zorganizowani (wszystko przecież jest kwestią organizacji, phiii) i mi się zachciało takiego idealnego obrazka. Jeśli mam być matką, to tylko tak! – powiedziałam partnerowi tupiąc nogą. Potrzebowałam poczucia równowagi, sprawiedliwości. Bo wiemy już na przykładzie swoich mam i memów o nas, że matki mają przejebane. Wiemy, że są przemęczone, chronicznie niewyspane (wolą wyrzucić faceta na kanapę, żeby ich nie wkurwiało, że on smacznie śpi, a ona karmi), zapracowane, rozkojarzone, zaniedbane… i tu muszę rozwinąć, że nie mówię o regularnym goleniu pach, umyciu włosów czy noszeniu ubrań postrzeganych generalnie jako atrakcyjne, bo te kwestie dla mnie już dawno nie stanowią o dbałości, a tylko o powierzchowności. Mówię o #osiędbaniu, o spełnianiu swoich potrzeb, by czuć się pełną, o nieprzekraczaniu swoich granic, o kochaniu samej siebie. I tak oto płynnie przechodzę do kolejnego obrazka w galerii.

Najpierw nałóż maskę tlenową sobie, potem pomóż dziecku.
No jak ja mam dbać o siebie? Kiedy? Nie ma na to przestrzeni, bo myślę nie tylko o tym co dziś zjem, ale też co podać dziecku, a jak tego nie zje, to co innego przygotować. Nie wspominając, że każdy posiłek powinien być pożywny, bogaty w witaminy, przygotowany w domu z jak najmniej przetworzonych składników, a nie tylko chrupki kukurydziane czy krakersy, które jak na złość wchodzą najlepiej i wystarczy je kupić. Potem trzeba umyć wszystko i przeprać śliniak. Przebrać dziecko w suche ubrania. O, znowu pielucha pełna. A przy okazji jeszcze mama da witaminki, dziś niedziela więc dwie kropelki. Ojej, znowu skóra przesuszona, to trzeba nałożyć krem. Musimy przeglądać i aktualizować regularnie szafę dziecka, które wyrasta z niektórych rzeczy zanim je założy. Musimy ogarniać harmonogram dnia, kiedy na spacer, kiedy pora na sen, kiedy zrobić zakupy, kiedy zdążę coś ugotować, kiedy oddzwonić do klienta, żeby akurat dziecko nie “jęczało” za plecami… To jest nieskończona lista zadań, logistyka, planowanie. KAŻDEGO DNIA OD NOWA.
Nie wiem, czy to kwestia mojej osobowości z wysoką wrażliwością, ale dla mnie to już jest dużo i kiedy mam chwilę spokoju, dziecko się bawi samo albo drzemie, to ja na serio mam ochotę leżeć i patrzeć w nicość albo spać. Resetować się, ładować baterie, by mieć siłę i być znów chociaż na te 80% dla dziecka, by nie zwalić czegoś, nie zapomnieć, nie rozzłościć się bez powodu, bo jestem zmęczona i nie nakrzyczeć jak mnie ugryzie (bo to przecież z miłości, prawda?).
Odkąd moi bliscy mieli dzieci, którymi czasem się zajmowałam, zrozumialam, że będę mieć problem z przebodźcowaniem jako matka. Wiedziałam, że nie dam rady bawić się za długo z dzieckiem czy zajmować się nim non stop przez wiele godzin. Gdy jest za głośno i za dużo, mój mózg się wyłącza, odlatuję gdzieś myślami, rozostrzam wzrok i znikam duchem. A jeśli nie mam takiej możliwości, to szwankuje mi cierpliwość, kreatywność, produktywność, energia. Jestem jak balon bez powietrza. I teraz, co robi mój partner jak ma dosyć zabaw z dzieckiem? Na przykład siada przy komputerze z nią na kolanach i robi swoje rzeczy – ogląda filmiki, gra w gry, pracuje, itp. I znowu, ja bym w życiu tego nie zrobiła, bo nie chcę by dziecko spędzało czas przy ekranie i patrzyło na obrazy nieadekwatne dla jej wieku. Innym przykładem jest to, jak on wstawał rano i miał w dupie, że dziecko jest wciąż w piżamie czy powinno zjeść śniadanie. Albo przegapiał porę drzemki. On siadał i robił swoje rzeczy. A ja, nie akceptując “braku porządku” przebierałam dziecko i robiłam śniadanie, kładłam na drzemkę, wkurwiając się, że nie mam dla siebie czasu rano i że tylko ja jestem odpowiedzialna za gotowanie dla niej. Ale wychodzi na to, że mój facet dużo lepiej sobie radził z dbaniem o siebie niż ja. On potrafi żyć bez problemu w rytm “me first”. Zaczęłam więc komunikować jasno, że potrzebuję chociaż dwóch poranków w tygodniu na jogę, dłuższy prysznic, czy pracę. Zapisałam się z powrotem na boks, a w drodze powrotnej zaglądałam do ulubionej kawiarni. Potem jednak, z brakiem tchu pedałowałam co sił w nogach do domu, żeby zdążyć z karmieniem zanim rozpęta się burza. Czy mój facet kiedykolwiek spieszył się do domu, by zdążyć zobaczyć się z dzieckiem zanim pójdzie wieczorem spać albo pomóc mi ją wykąpać? Nope. Potrafił zostać zatrzymany na przystanku przez znajomych i wracać do domu dwa razy dłużej niż zwykle. Czy go obwiniam? Nie, ale dla niewyspanej i przebodźcowanej matki nie był to afrodyzjak.
Piszę to wszystko pół żartem, pół serio. Jasne, że czasem kipiała we mnie złość, poczucie niesprawiedliwości i “Jak to, kurwa, ja mam wszystko robić sama?! A gdzie się podziało partnerstwo?”. Były momenty, gdy myślałam, że mój związek nigdy nie był jak nudny i rozczarowujący. Ale z perspektywy czasu widzę, że to nie relacja, a moje wyobrażenia były nierealne i mogę powiedzieć “ufff, było minęło, teraz spróbuję zrobić to inaczej”.
Zdecydowanie w pierwszych miesiącach było mi trudno być matką i jednocześnie wystarczająco dbać o siebie. Nie dlatego, że było to niemożliwe w ogóle, ale chociażby dlatego, że mam takie uwarunkowania (wysoka wrażliwość) czy głębokie przekonania (matka musi wszystko ogarniać). Wierzę, że z czasem, kiedy dziecko zacznie odchodzić coraz dalej ode mnie, choć wciąż raz po raz patrząc przez ramię, czy jestem w zasięgu wzroku, będę mogła robić to, na co mam ochotę częściej niż teraz (bo na pewno nie tak jak kiedyś). Już teraz to odczuwam, i o, ironio losu, kiedy jestem na kompletnym zadupiu mam najwięcej czasu dla siebie. Więc może nie wyjdę wieczorem potańczyć, ale za to mogę jeździć konno, czytać książki (tym razem z większym dystansem niż w ciąży ;)) czy pisać ten artykuł. Pozwalam też Lu biegać w piżamie i jeść krakersy, bawić się obok taty grającego w God of War. To jest jej ojciec, kimże ja jestem, by go zmieniać dla niej?
Bliskość i seks
Skoro o partnerstwie i afrodyzjakach mowa, to nie da się nie wspomnieć tego, jak runął na podłogę obraz idealnej relacji i bliskości. Dziecko zdecydowanie zamieszkało między nami w łóżku i jest to tak krępujące jak brzmi. Śmiałam się pod nosem, gdy położna na szkole rodzenia mówiła “teraz musicie to zaplanować, wyjść na randkę, zatrudnić opiekunkę raz na jakiś czas”. I rzeczywiście na początku libido było tak zadziwiająco wysokie, że moglibyśmy rozpalić ognisko tym żarem. Jednak poharatana cipka wytrwale blokowała zbliżenie aż do końca połogu, a razem z tym libido spadło poniżej zera. Każdego miesiąca czułam jak oddalamy się od siebie, czasu jest coraz mniej na samo wzięcie prysznica, a co dopiero gry wstępne i należyte poświęcanie sobie czasu. Myślę, że mogę śmiało powiedzieć, że każda matka tego doświadcza – byle szybko i cicho i tylko wieczorem jak dziecko zaśnie, ALE do tego dzień musiał być dobry i gdy nie jestem zbyt zmęczona i jeszcze do tego kiedy mam ochotę. Bo jak tu mieć ochotę na baraszkowanie, gdy cały dzień nosiłam kilka słodkich kilogramów na rękach, które nie chciały siedzieć w wózku? Ja mam po prostu ochotę poleżeć i zjeść dobry posiłek. Jak tu mieć ochotę na przytulanie, gdy cały dzień jestem dotykana, drapana, ciągnięta za włosy, szczypana w sutek i gryziona w nos? Ja mam po prostu ochotę pobyć w końcu sama. Jak tu mieć ochotę na całowanie i patrzenie sobie w oczy, gdy czuję się czasem nieatrakcyjna porównując się do innych matek czy innych kobiet, które widzę? Ja po prostu chcę wejść do wanny i zadbać o siebie. No i tu wchodzą te wszystkie głęboko zakorzenione przekonania, że kobieta powinna poświęcić się dla mężczyzny, że to obowiązek, że jak nie będę dla niego atrakcyjna, to on znajdzie spełnienie potrzeb gdzie indziej – o wszystkim tym pięknie piszą Zosia i Dawid Rzepeccy w książce ,,Życie seksualne rodziców”, dlatego lepiej jak przeczytacie o tym z perspektywy specjalistów. Jeszcze zanim zaczęłam czytać tą książkę zrozumiałam, że to się nie stanie samo, a powodem, że coś szwankuje w sypialni jest to, co się dzieje w innych sferach relacji. I dopiero gdy komunikacja jest dobrze wypracowana i jest miłość, to czas i ochota na bliskość czy seks przychodzą same. Nie zmienia to jednak faktu, że nasze rozmowy najczęściej brzmią “a wiesz co Luanka dzisiaj zrobiła?”…

Jestę interesująca.
No niestety, jestem monotematyczna. Łapię się na tym, że już nie tylko w relacji z partnerem, ale i z innymi bliskimi ludźmi opowiadam z fascynacją o kupie dziecka i o tym, czego się ostatnio nauczyła. Staram się jak mogę nie być tylko matką, mieć coś do powiedzenia na inne tematy, ale ciężko mi nadążać za czymś innym poza rozwojem duchowym i macierzyństwem. Nie mam przestrzeni na rozwijanie teraz zainteresowań, uczenie się czegoś nowego, czytanie książek czy oglądanie filmów. Lista pasjonujących mnie tytułów rośnie, a życie się skraca. W związku z tym (choć oczywiście nie tylko) ludzie wokół mnie powoli znikają. Szczególnie ci bezdzietni i ci z “odchowanymi” dziećmi. I ja to rozumiem. Ile można o tym samym słuchać? Ja też się wyłączałam gdy przyjaciółki, mające dzieci w podobnym wieku, rozmawiały o swoich doświadczeniach. Teraz tego żałuję, bo mogłam się czegoś od nich nauczyć. Ale są w życiu potrzeby ważne i pilne, jak to pięknie powiedziała moja przyjaciółka. I morał jest taki, że zbyt rzadko wybieramy te ważne, z poczucia palącej potrzeby zaspokojenia tych pilnych.
Mam wrażenie, że w dzisiejszych czasach ludzie interesują się nami, gdy robimy coś ciekawego. Bo inspirujemy, bo karmimy pomysłami, pomagamy zabić czas, gdy uciekają z rzeczywistości. A gdy znikamy z tej przestrzeni wzajemnej adoracji, przestajemy przyciągać uwagę i mieć wspólne tematy. Tylko ci, którzy lubią Cię za to kim jesteś, nie za to, co robisz czy jak wyglądasz (ha! oni też są ofiarami idealnych, zamrożonych obrazków!), zostaną przy Tobie. Ale i oni przeżywają trudny moment, gdy zobaczą Twoją transformację jako matka i będą musieli zdecydować, czy idą dalej w tą sama stronę co Ty, czy Wasze drogi się rozchodzą. Tym samym doszło do przetasowania moich znajomych i przyjaciół. Ci, którzy odzywali się, bo byłam aktywna online, teraz poznikali. Jest to też widoczne w mojej sferze zawodowej. Im mniej publikowałam w social media prywaty (a odkąd zaszłam w ciążę publikowałam mniej i mniej, aż niemalże zniknęłam po urodzeniu Lu), tym mniejsze było zainteresowanie współpracą ze mną nowych osób. Z kolei te, które współpracowały ze mną od dawna, aż czekały kiedy dam znać, że jestem gotowa do fotografowania i zrobiły wszystko, abym mogła pracować nawet z dzieckiem u boku. Niby to oczywista oczywistość w dzisiejszych czasach, nie istniejesz w sieci = nie istniejesz wcale, ale w moim wymiarze rzeczywistości, sieć to dodatek, nie główne medium. Ciekawe jest, że im mniej czułam się zagubiona w życiu i pełniejsza w sercu, tym mniejszą miałam potrzebę ekshibicjonizmu na social media, a poczucie potrzeby ochrony prywatności wzrastało wraz ze wzrostem poczucia własnej wartości (hue hue, a potem piszę takie obnażające artykuły). Od zawsze to kontakt z ludźmi w realu był i zawsze będzie dla mnie najbardziej wartościowy i ważny.
Macierzyństwo jednak wprowadziło mnie także w social awkwardness. W nowym środowisku wchodzę dużo częściej w tryb obserwatora, jak kiedyś, kiedy byłam nieśmiałą nastolatką. Wolę słuchać niż mówić, bo czuję, że staję się tą żenującą (ostre słowo, ale nie mogę znaleźć lepszego) kobietą, która myśli cały czas, że ma 20-kilka lat, nie ma pojęcia, o czym mówi młodzież i używa słów, które były cool kilka dekad temu, elooo. Może nadal mam poczucie humoru, ale w hermetycznym środowisku. Może nadal mam coś do powiedzenia, ale aktualnie głównie wśród młodych mam. Może kiedyś to się zmieni, a może zawsze tak już będzie. Jedno jest pewne, już nigdy nie będę tą samą kobietą, którą byłam przed urodzeniem dziecka.
Człowiek, a nie matka.
Zaraz… a może jednak odwrotnie? Matka, nie człowiek?
Zdecydowanie doświadczyłam załamania tożsamości. Doświadczyłam mnóstwo skrajności i zaprzeczeń w macierzyństwie, tak krótkim i jednocześnie trwającym wieczność okresie 18 miesięcy (wliczając ciążę).
Kojarzycie bohaterów w horrorach, którzy giną pierwsi? Tych, którzy się przechwalają na początku filmu jacy to są zajebiści, niczego się nie boją i zgrywają wszechmocnych? No to ja jestem właśnie taką postacią w tej historii. Ajjj, głupia. Oto jak myślałam, że pokonam przeznaczenie:
W ciąży byłam przekonana, że przechodzę wielką przemianę, staję się matką, nadczłowiekiem o nowych mocach, a poród odmieni mnie nie do poznania. No i cóż przyjście na świat mojej córki zrobiło? Rzeczywiście na chwilę stałam się kimś innym (a przynajmniej mi się tak wydawało), oksytocynową królową, lwicą z pełnymi piersiami i wyjebaniem na wszystko poza jej dzieckiem. Pamiętam jak pod koniec połogu na kontroli u położnej powiedziałam “Rozumiem dlaczego kobiety wpadają w depresję poporodową, widzę to i dotykam tego, ale potrafię nie wpaść w to bagno czarnych myśli.” I tak oto wydałam na siebie wyrok. Z tej hormonalnej mgły zaczęła powoli wyłaniać się jakaś postać. Zszedł haj popołogowy i pojawiło się podminowanie, ciemność, dół, brak pewności siebie, wątpliwości, krytykowanie swoich decyzji i kompetencji. Czy jestem wystarczająca? Czy wszystko dobrze robię? Czy jestem dobrą matką? Czy nie zepsuję mojego dziecka? Nieustanne podważania i rozważania. Ale też poczucie niemocy. Rezygnacja. Żal. Niezrozumienie. Zagubienie. Stara ja kontra nowa ja, mierzyły się w nieustających pojedynkach. Aż w końcu wyszło słońce, a w klarowności powietrza zobaczyłam, że jestem wciąż ta sama, tylko bogatsza o nową rolę, nowe wyzwania. Nie stałam się nagle tylko matką, a wszystko co było nie zniknęło. Na bazie tego, kim byłam dotychczas, zbudowałam nową tożsamość. Tydzień po porodzie zapisałam w notatkach: “Kiedyś mogłam i chciałam wszystko. Teraz nie chce mi się już nic, a jednak wciąż chcę tak dużo.” Warto rozwinąć tą myśl. Powstała ona pod wpływem uczucia, że macierzyństwo spełnia wszystkie moje potrzeby jako człowieka, niegdyś czującego się niepokonanym i podążającym za każdym swoim marzeniem, które okazywały się kruche, powierzchowne i zdecydowanie nie były źródłem szczęścia. Szczęścia trwałego, stałego i silnego poczucia spełnienia, którym stała się córka w moim życiu. Po jej urodzeniu poczułam, że to jest moje największe osiągnięcie – stworzyć życie, i w porównaniu to, co było przedtem to nic, to błahostka, to egoizm, to zakrywanie dziur i puste doświadczenia. Z drugiej strony macierzyństwo to też wyczerpujące doświadczenie. Dlatego miałam takie uczucie, że już nic mi więcej nie potrzeba, że nawet już mi się po prostu nie chce za niczym gonić. A jednocześnie czuję wszechmoc i potrzebę wyrwania się z tej bezpiecznej, słodkiej codzienności, tworzenia jeszcze więcej i jeszcze piękniej. Wierzę, że te słowa wypowiedziały ja-matka i ja-sprzed-ciąży, współgrające w harmonii. Ale znów… może to tylko przemawiały hormony?

Dam radę, jakież to może być trudne?
Już wiemy, że najpierw była oksytocyna. Haj, rausz, niebo. Kipiąca, ciepła lawa miłości. Trudne, ale znośne. Bolesne, ale przecież urodziłam dziecko, więc mogę wszystko! Jakie to łatwe! Jakie to oczywiste! Jakie to naturalne! Spełnienie marzeń! Tego przecież pragnęłam od lat!
Teraz, po 9 miesiącach patrzę na to, jak mój facet zmierzył się “zaledwie” z wyzwaniami emocjonalnymi bycia ojcem, a ile to jest, kurwa, roboty dla kobiety. Walczymy o rozwój personalny i nie utonięcie na rynku pracy, walczymy o zdrowie, o zachowanie równowagi emocjonalnej, o sylwetkę (nie mówię o chudnięciu i 6-paku po porodzie, ale o ogólnym dobrym samopoczuciu mimo zmian w ciele w ciąży i po połogu), odczuwamy silną odpowiedzialność za dziecko, której nie da się wyłączyć, zatrzymać. Walczymy o dobrą relację z partnerem i o powrót do życia seksualnego, mimo że yoni już nie ta i cała się w sumie zmieniłam, w środku i na zewnątrz, w głowie i w ciele. Walczymy o kontakty międzyludzkie, o to by “zostać w obiegu”, by o nas nie zapomnieli znajomi i nie myśleli, że zapadłam się pod ziemię, bo dawno się nie odzywałam (a nie piszę, bo na zwykłe “hej, jak się masz?”, ciśnie mi się na język cała litania o tym jak się mam, a w sumie to nie wiem jak to ubrać w słowa, więc nie odpisuję nic). Czasem zmuszamy się każdego dnia, żeby umyć zęby, ubrać się, wyjść z domu. Żeby pójść na spacer, na gordonki, pogadać z innymi mamami. Jak już wyjdziemy to jest super, ale ile to jest roboty, spakować się, dojechać czy dojść z bobasem. Walczymy z przeróżnymi wyzwaniami, bierzemy wiele na siebie, co mogłybyśmy spokojnie olać czy czasem oddelegować. Ale są tematy, które bierzemy na klatę i traktujemy bardzo personalnie.
Myślę, że dotychczas największym problemem podważającym moje umiejętności jako matki był sen dziecka. Znałam mity na ten temat, ogólne wyzwania i memy o umordowanych rodzicach, uwalonych od stóp po szyję, palących papierosa po położeniu dzieci spać. Nie spodziewałam się jednak, że nasze problemy zaczną się tak szybko, bo już w drugim miesiącu. Byłam przekonana (nie wiem skąd), iż niemowlaki śpią tyle w ciągu dnia, że będą zasypiać w try miga. A tu dupa.
Moje dziecko nie potrafiło zasnąć i spać samo w ciągu dnia. Było typem “nieodkładalnego”. A czasem jeśli zasnęło, to tylko na 5 minut. Nosiłam, bujałam, robiłam przysiady, biegałam, skakałam, chodziłam po mieszkaniu, szumiałam, nuciłam, śpiewałam. Spacery, które dla większości matek to chwile spokoju, dla mnie były maratonem z 5kg na rękach i testem cierpliwości. Dni były nieprzewidywalne, nic nie mogłam zaplanować, ani zrobić dla siebie. Ten brak umiejętności uśpienia dziecka był dla mnie wystarczającym dowodem na to, że jestem ofermą. To też zaczęło moją długą podróż do odkrywania powodów tego problemu i nauki zasad zdrowego snu noworodków i niemowląt, co z kolei stworzyło kolejny naiwny obrazek – “moje dziecko może zasnąć samo i przespać całą noc, wystarczy je tego nauczyć”. Na 9 miesięcy swojego życia przespała tylko JEDNĄ noc ciągiem bez karmienia w 3. miesiącu życia i może 3-4 razy zasnęła sama. Nauczyłam się milionów zasad i sprzyjających snu dzieci warunków, natomiast z moich statystyk wynika, że absolutnie nie da się niczego przewidzieć. Jedynym ważnym elementem jest trzymanie okien aktywności i pomoc w zasypianiu, aby nie przemęczać dziecka, co się wydarzyło właśnie w 2-gim miesiącu jej życia, gdy nie wiedziałam, że najdłuższy czas jej aktywności między drzemkami to 30-45 minut. Czasem nie spała przez 2h, a czasem nawet 4h… co było dawką ogromnego stresu. Nie dziwne, że była nieodkładalna i płakała, gdy chciałam ją przewinąć, ubrać, czy zabrać na spacer. I właśnie jeden taki dzień bez odpowiednich drzemek zakończył się niespodziewanie przespaną całą nocą, prawdopodobnie z wycieńczenia… Dodajmy do tego jej nadwrażliwość na bodźce i silną potrzebę wyciszenia przed snem. Dopóki nie wprowadziłam wyraźnej rutyny, wyciemnienia pokoju i szumu, sen w ciągu dnia i w nocy był kompletnie nie do ogarnięcia przez nas. Ale i tak, nawet gdy przez kilka dni, czy tygodni uzyskiwaliśmy spokój i powtarzalność, to wszystko się waliło z przeróżnych, niewyjaśnionych powodów – a może skok rozwojowy, a może gazy, a może zęby, a może jest chora, a może za dużo stymulantów w ciągu dnia… Niezależnie czy było ciemno w pokoju, czy robiliśmy rutynę, czy włączyliśmy szum, potrafiła czasem spać jak suseł, a czasem nie. To była, i nadal jest, piękna manifestacja wolności, nieprzewidywalności i lustro dla mnie. Czego ja mogę oczekiwać od tego malucha, skoro sama jako dorosła nie śpię dobrze? Mam problemy z zasypianiem, budzeniem się w środku nocy…

Moje dziecko będzie inne niż ja
Pffff… Nie ma bata na naturę. Olśniło mnie, gdy niedawno zrozumiałam, że moje dziecko jedyne, co zna od urodzenia, to język emocji. To odbijanie tego, co widzi. A przede wszystkim czuje. To nauka od nas, kopiowanie nas. Nie da się ukryć swojej natury, stworzyć maski, która schowa przed dzieckiem to, czego nie chcemy mu przekazywać. Emocje są głośniejsze niż to, co mówimy. Pomijam już nawet geny i metafizyczne połączenie, jakie powstaje między matką a dzieckiem. Jakiekolwiek próby uchronienia potomka przed naszymi negatywnymi cechami spalają na manewce, to jest ponad nasze możliwości. Pisano o tym od tysiącleci, wszyscy niby o tym wiedzą, ale i tak naiwnie wierzymy, że jakimś cudem moje dziecko dostanie ode mnie tylko to, co najlepsze, a resztę skitram.
Gdy zostanę matką będę już dojrzałym, poważnym człowiekiem.
To obrazek w stylu tych, które sprzedała mi moja mama, gdy byłam nastolatką. “Jak będziesz już duża to nie będziesz się tak pocić i mieć trądziku”.
No nie. Nadal czuję się mała. I niepoważna. Jestem wciąż tą samą dziewczynką sprzed lat (i nadal mam trądzik i pocę się jak bóbr). Wciąż jestem czasem zagubiona, czasem bezradna, wciąż maluczka i potrzebującą opieki. Wierzę, że zaakceptowanie i dostrzeżenie wewnętrznego dziecka wcale nie oznacza słabości w rozumieniu bycia gorszym czy braku rozwoju ani postępu. Dla mnie to przypomnienie o pokorze, zrozumieniu i miłości do samej siebie. Dokładnie to uczucie, przyznanie się, że jestem “mała” i potrzebuję wsparcia, ta pokora wobec samej siebie i świata, zaczęły poród Lu 9 miesięcy temu. Następnego dnia, kiedy złożyłam w całość bieg wydarzeń zrozumiałam, że aby odkryć swoją siłę, trzeba najpierw odkryć i zaakceptować jej przeciwieństwo – kruchość, słabość.
“Natalia, nasza perełka”
Relacja z moją rodziną zmieniła się już w ciąży. Przede wszystkim chyba nikt nie dopuszczał tego do świadomości, że ten mały rodzynek, wieczne dziecko, będzie miało kiedyś swoje potomstwo. Moi rodzice rozpieszczali mnie jako malucha, w końcu urodziłam się w 89 roku a na drugie imię dano mi Wiktoria na cześć wygranej wolności. Byłam ich sposobem celebracji życia, przedłużenia młodości (moja mama miała 38 lat, gdy mnie urodziła), ale i klejem dla relacji. W związku z tym zawsze trzymali mnie blisko, a w oczach rodzeństwa pozostawałam nieustannie dzieciakiem. Gdy jednak ogłosiłam, że spodziewam się dziecka, ich obrazek mnie pękł. Nagle zaczęły się rozmowy na innym poziomie, chętniej mnie słuchali i szanowali moje zdanie. Na pewno dużo jest w tym także mojej percepcji mnie samej w ich oczach. Ale największej zmiany doświadczyłam po porodzie. Już nie jestem ich perełką, skarbusiem. Mam już uwagę skierowaną gdzie indziej, rzadziej rozmawiamy, a rozmawiamy głównie o dziecku, a nie o mnie. Nie czuję się już tak bardzo do nich przynależna, zależna. Czuję, że mimo iż nie mieszkam z nimi od 18 roku życia, to dopiero teraz całkowicie wyprowadziłam się także emocjonalnie z domu. Ja szanuję ich, a oni mnie i nie wtrącamy się sobie w życie. Moi rodzice nie należą też do typowych dziadków (hmmm, kolejny idealny obrazek w galerii?), którzy pałają nieopisaną miłością do wnuków i chcą spędzać z nimi jak najwięcej czasu i tu nie miałam nigdy żadnych nadziei, że będę mogła liczyć na ich pomoc w wychowaniu Lu. Zupełnym kontrastem są moi teściowie, którzy z kolei zabierają ode mnie dziecko i nie chcą oddać z powrotem, a z kolei ja sama z nimi uczę się dopiero budować relację jako synowa. Można by powiedzieć, że zyskałam drugich rodziców i to jest wspaniałe, wzruszające powiększenie mojej rodziny.
Intuicja superbronią matki.
Tu obrazek prawdziwy, a jednak rozpadł się na kawałki i musiałam go poskładać od nowa. Pewne rzeczy przyszły mi z ogromną z łatwością, jak na przykład poczucie, że jestem tu, by służyć mojej córce, bo to przecież ja ją stworzyłam i jest moim gościem na tym świecie. Było też dla mnie jasne, że będzie ona wymagać mnie blisko przez pierwsze 3 miesiące, jako iż jest to przedłużenie ciąży, tak zwany czwarty trymestr. Zresztą nie tylko 3 miesiące, a pierwszy rok, jak nie dłużej i stąd moja otwartość na zajmowanie się nią zamiast powrotu do pracy. Jednak mam wrażenie, że już cała reszta się zjebała… Zwykle wierzyłam mocno w moją intuicję i potrafiłam jej zaufać, w ciąży wręcz była dla mnie jeszcze silniejsza i ważniejsza niż to, co mówią lekarze. Ale gdy Lu się urodziła i nagle zostałam zestawiona z gradobiciem nowych doświadczeń i wyzwań, podświadomie schowałam intuicję głęboko, a mikrofon oddałam przede wszystkim… Dr. Google. Każdą wątpliwość poddawałam pod ocenę zewnętrznych źródeł. Dlaczego to, dlaczego tamto, jak zrobić to, a jak najlepiej zrobić tamto. Część z tych pytań otrzymała także moja wspaniała przyjaciółka, która dzielnie znosiła już od czasu ciąży moje wątpliwości i rozważania. Mój mąż zwracał mi uwagę, że za dużo czytam, że powinnam słuchać intuicji, a ja nie potrafiłam tego wyjaśnić inaczej niż po prostu tym, że czuję się przytłoczona odpowiedzialnością i brakiem wiedzy jak się zajmować noworodkiem i nie chcę jej “zepsuć”, wierząc w coś, zamiast oprzeć to na cudzych doświadczeniach czy wiedzy. A zatem wybrałam logikę. I dopiero z perspektywy czasu widzę, że odebrało mi to supermoc, kontakt z moim dzieckiem, kontakt z rzeczywistością. Nie potrafię na ten moment wyjaśnić dlaczego wygrał strach i dlaczego tak łatwo mi było zapomnieć o słuchaniu i patrzeniu sercem. A przecież ten moment w życiu wymaga go bardziej niż jakikolwiek inny! Ten mały człowieczek potrzebuje spokojnego, czującego, opanowanego przewodnika odkrywając małymi kroczkami świat poza ciepłym, bezpiecznym łonem matki. Widzę ile popełniłam błędów i jak bardzo byłam zagubiona, jak brakowało mi empatii i po prostu tej wrażliwości, którą daje kobieca intuicja. Mam ochotę zwalić winę na brak obecności i wsparcia bliskich mi, doświadczonych kobiet w tym trudnym momencie, na bycie samą z wyzwaniami i jedynie “zaglądających gościach” bez szczególnej pomocy, chociażby duchowej. Ale to wszystko jest o mnie i o tym jak ja sobie radzę, gdy spotkam trudności. Mogłabym też zwalić winę na lawinę suchych informacji i porównań z obrazkami innych matek płynących z social media i książek. Ale i to jest też o mnie i o tym jak to na mnie wpływa. A skoro mowa o porównaniach…

Gładka jak pupcia noworodka
Nie spodziewałam się tego kompletnie, że obraz dzieci w mediach zdecydowanie różni się od rzeczywistości w takim samym stopniu (ogromnym) jak obraz kobiety czy mężczyzny. Uważam to za bezczelne, by pokazywać tylko piękne, różowiutkie, wyretuszowane mordki dzieci, gładką skórę, piękne kędziorki włosów i zostawiać nowo upieczonych rodziców z zaskakującą rzeczywistością. Nie wiem, czy tylko moje dziecko doświadczyło ciemieniuchy wyglądającej jak żółwia skorupa, pocenia się jak mysz kościelna, trądziku jak u nastolatków, przesuszonych placków na ciele i ogólnie nie wyglądało jak z opakowania pieluch. Moje dziecko też nie cieszyło się z kąpieli, nienawidziło czesania (nawiedza mnie na instagramie filmik rozkosznego, uśmiechniętego tygodniowego bobaska, który rozpływa się w pieszczotach szczotką) czy masażu, który myślałam, że będzie moją tajną bronią na płacz, gazy i bezsenne noce. Oczywiście wszystko mija i zmienia się jak w kalejdoskopie. Aktualnie moja córka ma przesłodkie zarumienione polisie i całkiem zdrową skórę, a gdy masuję jej stopy po kąpieli, to jej układ nerwowy wyłącza napięcia w ciele jak za dotknięciem magicznej różdżki. Ale staram się już nie trzymać żadnego obrazka co do jej wyglądu czy zachowań, bo jak pokazuje rzeczywistość – niczego nie da się przewidzieć.
Wielka rodzina
Tak jak i tego, że marzyłam o trójce dzieci, a nagle mi się odechciało mieć więcej niż jedno. Czułam, że to moje powołanie, by zostać matką. Ale po urodzeniu Lu, szok po zmianach w życiu był tak duży, że doszłam do wniosku, że nie chcę tego drugi raz przechodzić w takiej formie. I wcale nie chodziło o ciążę czy poród, bo tego mogłabym się podjąć jeszcze wiele razy. Sami w dużym mieście, bez rodziny w okolicy, bez nikogo do pomocy poza opcją niani czy żłobka. Rodzice z pasjonującymi zawodami, których nie chcemy tak po prostu porzucić i oddać się wychowywaniu dzieci. A szczególnie ja, ta, która bez dobrej nocy pełnej regenerującego snu jest innym człowiekiem, i to nie takim, którym chciałabym być. Ale bardzo ciekawe zjawisko zaszło po dziewięciu miesiącach życia mojego dziecka poza łonem. Nagle poczułam, że przyszła akceptacja i gotowość na kolejne dzieci. Jakby ktoś mi przełączył pstryczek w głowie. Mam wrażenie, że te pierwsze trudności zostały przeze mnie przetrawione i poczułam że przetrwałam najgorsze. Jasne, że nadal tendencja będzie tylko wzrostowa, ale nie tylko trudności (pod kątem emocjonalnym), bo też przestrzeni dla mnie. Nie oznacza to, że wskoczę w podwójne macierzyństwo bez opamiętania. Wciąż obserwuję to jak się czuję i jakie są moje potrzeby na tu i teraz. I jeśli miałabym mieć więcej dzieci, to z jakich pobudek. Bo tak wypada? Społeczna presja? Żeby Lu miała towarzystwo? Żeby nie była jedynaczką (wszyscy znamy ten stareotyp)? Bo fajnie mieć gromadkę dzieci? Bo chcę zobaczyć, czy teraz zrobię to wszystko inaczej i będzie łatwiej? Czy może z miłości?
Co wybiorę? Idealny obrazek wyrwany z kontekstu, czy prawdziwe, organiczne, nieprzewidywalne życie i wszystko co z nim przychodzi?
Podróżująca Nat, olej na płótnie, 2021
To obraz, który już od kilku lat małymi krokami tracił wiarygodność. Nie jestem gotowa go wyrzucić, ale zaktualizować – tak.
Już jako dziecko byłam zafascynowana tym, jak świat jest wielki, co jest za tą rzeką i tamtą górą. Jak smakuje tam powietrze, czy trawa jest tak samo zielona, czy są inne zwierzęta, nieznane mi rośliny, jak wyglądają i zachowują się ludzie, jak brzmi ich język, czy mają to samo poczucie humoru co ja. Odkąd zaczęłam podróżować po świecie, a było to około 12 lat temu, wiedziałam, że nie da się mnie już zatrzymać. Podróżowanie stało się moim sposobem na życie, a dzięki sile moich marzeń, również częścią mojej pracy. Pamiętam wszystkie te momenty, gdy moja stopa lądowała na innej ziemi, wdychałam głęboko nowe mi powietrze a moja dusza skakała z radości. I co się stało, że tak piękny obraz zaczął tracić swoją autentyczność? Przede wszystkim wpłynęła na to relacja z moim partnerem i asymilując jego podejście, nabrałam dystansu do luksusu podróżowania. Zainspirowana, by wracać do ulubionych miejsc zamiast zawsze jeździć w nowe oraz by spędzać więcej czasu w jednym miejscu zamiast skakać między punktami, ograniczyłam presję bycia wszędzie i zasmakowania wszystkiego po trochu. Mój wiek również się do tego przyczynił, bo razem z nim pojawiło się docenienie domu, miejsca ciepłego, bezpiecznego, znanego, do którego lubię wracać i być w nim. Większą wartość zaczęła mieć dla mnie wygoda, komfort, a ciągłe zmiany miejsca pobytu, jetlag i długie loty (szczególnie z moim bólem pleców i brakiem umiejętności spania w samolocie) były wykańczające. Dodając do tego kwestie ekonomiczne i ekologiczne, uznałam, że lepiej te pieniądze wydawać na coś, co jest trwalsze, odkładać na przykład na własne cztery kąty. Pamiętam, że gdy już zaszłam w ciążę, ale jeszcze o tym nie wiedziałam, zaczęłam panikować, że przecież dziecko już mi całkowicie odbierze możliwość podróżowania takiego jakie znam. Bo dla mnie podróż była synonimem wolności. To był mój czas, moja forma egoistycznego hedonizmu. Był tam nie tylko piękny, idealny obrazek podróżnika czy odwiedzanych miejsc (a więc wyraźne wyobrażenia i oczekiwania), ale też autentyczna podróż do mojego wnętrza, sposób na rozwój i poznawanie samej siebie w nowych warunkach. Dziecko jednak dostarczyło mi całkiem niezłą dawkę takich wewnętrznych podróży i szczerze mówiąc, odechciało mi się dodawania sobie trudów z transportem i aklimatyzacją w nowym miejscu z bobasem, który w moim rozumieniu jeszcze aklimatyzuje się w naszym mieszkaniu po urodzeniu. Znam historie rodzin, które za każdym razem się zastanawiają po co poleciały na wakacje, skoro i tak skończyło się to większymi problemami niż przyjemnością i nie miało nic wspólnego z wypoczynkiem. Zatem odrzuciłam taką opcję. Nie widzę nas też jako szalonych podróżników z plecakami i bobasem w nosidle. Zrozumiałam, że od momentu, gdy zostałam matką, powinnam zredefiniować to, czym są dla mnie podróże, czego chciałabym nauczyć przez nie moje dziecko i co z tego sama wyciągnąć dla siebie. Wciąż jeszcze się tego uczę i staram się nie chować w strefie komfortu, ale wystawiać pyszczek a czasem wskakiwać na głęboką wodę, czym jest chociażby nasza przeprowadzka do Urugwaju na 5 miesięcy. A zatem Podróżująca Nat, taka jaką znamy to przeszłość, a razem z nią w przeszłość odchodzą inne fasady.

Piękno i inne wydmuszki.
Ogolone nogi. Płaski brzuch. Ułożone włosy. Idealna cera. Treningi, praca nad ciałem, zdrowa dieta, balans w życiu, dbanie o siebie. To wszystko to przeszłość. Nie mam czasu, nie mam ochoty, nie potrafię. Odpuszczam to wszystko. Nie działa też na mnie już bullshit. Szkoda mi na to czasu. Jak widzę, że ktoś mnie próbuje na coś naciągnąć, coś jest nieprawdziwe, po prostu wychodzę, odkładam słuchawkę, wyłączam film, przerywam czytanie, kończę rozmowę. Nie kupuję tego. Pękło lusterko z pozorami, powierzchownością, przejmowaniem się pierdołami. Już się w nim nie przeglądam. Zresztą nie mam nawet czasu spojrzeć w lustro. I to jest jeden z obrazków, których znalezienie w koszu sprawiło mi ogromną satysfakcję. Ufff, jak wspaniale mieć ten czas za sobą.
Pandemia była świetną rozgrzewką i przygotowała mi grunt pod te zmiany w moim życiu. Przestałam się malować (szczególnie do pracy, co było dla mnie największym wyzwaniem, by nie obniżać poczucia własnej wartości), ubierać się, żeby “wyglądać”, próbować się przypodobać, czy pasować do innych. Dzięki temu już w ciążę zaszłam jako ja, a nie jako obraz mnie, jaki chciałam sprzedać innym. Gdybym nadal próbowała bronić tego obrazka, pewnie byłabym jak kobiety wspominane na szkole rodzenia, które wstydzą się rodzić przy swoich mężach, bo zobaczą je dzikie, spocone, buczące, z wywalonymi na wierzch wargami sromowymi i przypadkową kupą. Miałam na tą ludzkość całkowitą akceptację. Wymagało to ode mnie wieloletniej, wewnętrznej pracy, a moim najwspanialszym mentorem był mój partner. Dzięki niemu odkryłam życie w całkowitej prawdzie. W przypadku dziecka, nie chodzi już tylko o mnie i o to, że mam mało przestrzeni na zajmowanie się sobą, a dzięki temu, że powierzchowności nie są dla mnie ważne i mogę poświęcić ten cenny czas na to, co cenniejsze. Chodzi także o to, co przekazuję mojej córce. Cieszę się ogromnie, że mogę dać Lu właśnie taki przykład miłości do siebie i akceptacji, bez potrzeby zmiany czegokolwiek, bez wartościowania się przez wygląd. Czuję, że mam nadal głęboko zakorzenione zwracanie uwagi na moją aparycję i czasem martwię się o to jak jestem postrzegana. Razem z Lu będę uczyć się radzić sobie z takimi myślami.
Nigdy już nie będę sama, choć poznałam nowy smak samotności.
Prawda, czy nie prawda?
We wrześniu napisałam taką notatkę:
“Już nie mam w sobie tyle nienawiści, złości. Jest we mnie dużo zrozumienia. Czytam o babskim wkurwie na patriarchat i chcę przytulić te wszystkie sfrustrowane kobiety, bo widzę ich emocje i bezsilność wobec zmian, które nie dzieją się tak szybko jakby tego chciały. Obalamy właśnie mury budowane przez wieki, tysiąclecia. One nie runą w dzień czy dwa. Może też nie za kolejnych 100 lat, ale ciągłe wkurwianie się na hejt, niesprawiedliwość, czy przytyki w kierunku kobiet jest tylko dodawaniem oliwy do ognia, który po prostu sam się kiedyś wypali. Bez tych naszych intensywnych emocji, bez bluzg, bez unoszenia się. Tą całą energię możemy spożytkować na coś zupełnie ważniejszego, na nas, na naszych bliskich, na relacje, na których nam zależy, na biznesy, które prowadzimy z sercem i projekty, które z pasją realizujemy. To, co nie otrzymuje uwagi umiera, zasycha, zanika. Nie karmmy tego, co chcemy, aby zniknęło z naszego życia.
Natalia, moja czuła przyjaciółka, opublikowała wczoraj wpis o tym, że MAMA rymuje się z SAMA. Wylała żal o tym jak jest jej trudno być matką dla jej córki. Wyliczyła ile tych trudności jest. I przede wszystkim napisała, że niezależnie ile może mieć ludzi do pomocy to i tak to jej ciało boli, przechodzi przez zmiany hormonalne, sutki są pogryzione, spać nie może ani do toalety w nocy pójść. Współodczuwam z nią, ale nie czuję samotności w tym macierzyństwie tak jak ona to opisuje. Bo czemu miałabym oczekiwać, że ktoś stanie obok mnie, na równi ze mną, w zasadzie sklonuje mnie i zabierze moje trudności, a zostawi same przyjemne doświadczenia? Dlaczego miałabym oczekiwać, że ktoś przejmie za mnie obowiązki zawodowe czy po prostu bycia mną, Natalią? Rola matki jest dla mnie takim samym elementem mojej tożsamości jak wszystko inne, czego się w życiu podejmuję i nie czuję się samotnie będąc Natalią, fotografką czy przedsiębiorczyni. Zrozumiałam swego czasu, że samotność to stan umysłu. Wynika z oczekiwania, że ktoś nam będzie towarzyszył, że nam pomoże, że nas odciąży, że nas zabawi. Ale kim ja jestem by oczekiwać tego od drugiej osoby i ją do siebie przywiązywać, a swoje życie od niej uzależniać? Nie jestem też sama, bo mam siebie. Choć brzmi to bez sensu, to jednak dla mnie ma znaczenie ogromne. Mam siebie, mam swoją wewnętrzną rodzinę zintegrowaną w sercu i czasem, gdy jest mi trudno, z tego serca słyszę czuły głos miłości, który mnie przez tą trudność przeprowadza, a gdy się topię, niczym głos dobiegający z brzegu, motywuje mnie do wypłynięcia na powierzchnię.
Jestem w miejscu, gdzie nie mam ochoty użalać się nad sobą, ani denerwować na innych. Wiem, że to minie, choć chciałabym, aby było inaczej. Jestem w miejscu, gdzie moja energia jest w środku, jasna i pulsująca, wspierająca i otulająca moje dziecko i moją relację, które już są wystarczającym dla mnie wyzwaniem. Decyduję świadomie, by ta energia została właśnie tu i nie rozpraszała się nigdzie na boki. Taki jest ten czas teraz i doceniam go, bo zdaję sobie sprawę jak bardzo jest ulotny i za chwilę będzie tylko wspomnieniem, nutą nostalgii.“
Mamy grudzień.
Cały ten spokój i medytacje poszły się jebać. Super by było, gdybym tak się czuła cały czas. Ale nie, nie zawsze to moje wewnętrzne wsparcie ma siłę przebicia ponad czarne myśli, które napływają mi do głowy. Że jestem beznadziejną matką, że nic nie potrafię, że jestem zagubiona. Na początku macierzyństwa, podobnie jak Natalia i wiele innych matek, też odczuwałam samotność. Wszystko było nowe i nie było nikogo, żadnego przewodnika, który by mi pomógł sobie z tym poradzić. Ale teraz już nie pojmuję tego jako samotności. Teraz moje sutki są gryzione z największą radością i żadne próby nauki dziecka, że to nie jest fajne ani prośby nie działają. Kipię czasem złością i bezsilnością. Fajnie by było teraz mieć ten wewnętrzny spokój sprzed miesięcy…

Spokój i równowaga
Ten obrazek z powrotem wieszam z uporem maniaka, mimo że co i raz przychodzi trzęsienie ziemi i konsekwentnie zrzuca go ze ściany. Spokój i równowaga to nie jest stan stały. To nie jest cel. To jest droga. I mimo, że chciałabym ogromnie, aby było inaczej, nie da się tego przeskoczyć. To, że sobie pomedytowałam, że mam lepszy czas, to jest stan na tu i teraz. To wpis do dziennika, a nie wyrok na całe życie. Niestety lubię bardzo się przywiązywać do tego, jak jest w danym momencie. I często wydaje mi się, że to, co już osiągnęłam to ostateczność, która ma trwały efekt.
Do kosza z tym obrazem. Raz na wozie, raz pod wozem. Kropka.
Przyznam, że chciałabym osiąść czasem na laurach i nie robić nic, tylko cieszyć się tym, co osiągnęłam, co zrobiłam, co wypracowałam. Jak “zadowolenie” z książki “Co robią uczucia”, siedzieć w fotelu z kubkiem herbaty w łapkach, z błogim uśmiechem i beztrosko spadającym ze stopy kapciem. Ale dziecko jednak świetnie mi pokazało jak ważne jest nieprzywiązywanie się do niczego. W dokumencie “Stutz” Jonah Hilla tytułowy terapeuta opisuje 3 aspekty rzeczywistości. Choć w metodzie medytacji, którą praktykuję, patrzy się na życie od tej jasnej strony, to jednak rozumiem mroczną perspektywę Stutza i absolutnie się zgadzam z nią. Czym są te trzy prawdy? Ból, niepewność oraz nieustająca praca.
Zaakceptować tą pierwszą przyszło mi najłatwiej. To nie znaczy, że ból jest stały, natomiast najważniejsze to nauczyć się radzić z nim, rozumieć skąd pochodzi. Na przykład stąd, że oczekiwałam od córki, że zje pieczołowicie przygotowany przeze mnie posiłek, a ona jednak odmawia i rozrzuca go po świeżo wypranych ubraniach i okolicznych meblach, co czasem odbieram za obrazę narodową i brak szacunku do mojej pracy, choć intencją mojego dziecka wcale nie było sprawienie mi przykrości, bo po prostu skorzystało ze swojego prawa do wolnej woli (oczywiście to jest lekki przykład i rozumiem, że ból jest wielowymiarowy). Ból to dla mnie kontrast dla radości, spełnienia, poczucia lekkości wynikającej z sukcesów, przyjemności, pozytywnych doświadczeń. Jest potrzebny dla rozwoju, dla dostrzeżenia, że istnieje także odwrotność tego uczucia, dla zmiany perspektywy, dla motywacji do prowadzenia zmian, dla nauki z tego, co nam nie wyszło, dla docenienia tego, co do nas przychodzi w życiu.
Niepewność była już dla mnie trudniejsza do przywitania ze spokojem ducha w mojej codzienności. Poczucie kontroli jest bardzo kuszące, nawet to pozorne, pachnące jazdą po pijaku z przekonaniem, że jest się trzeźwym (nigdy tego nie robiłam, ale rozumiem pobudki do takich działań). Niepewność w moim życiu to już temat na inny artykuł. W temacie macierzyństwa powinnam wspomnieć, że towarzyszyła mi w całej ciąży, a szczególnie od połowy, gdy lekarz stwierdził duże prawdopodobieństwo wady genetycznej u dziecka, na przykład Zespołu Downa i przez to zostałam zniechęcona do porodu domowego. Dziś jednak żałuję, że nie posłuchałam swojej intuicji, która mówiła mi od samego początku, że wszystko jest dobrze, dziecko jest zdrowe, a poród będzie piękny. Jak by było, gdybym została w domu? Nie wiem. I choć w ciąży przyjęłam tą niewiedzę i niepewność z otwartymi ramionami i ze spokojem akceptowałam wszystko, co stawało na mojej drodze, to jednak czuję, że otrzymałam wtedy tylko tymczasowe supermoce, które straciłam zaraz po porodzie. Odkąd Lu jest ze mną niepewność wciąż mi depcze po piętach, a ja udaję, że jej nie ma, choć w brzuchu “nerwowy furczy motyl”, cytując “Zmartwiozaura”.
I w końcu docieram do sedna sprawy, czyli nieustającej pracy.
Gdy teraz siedzę nad klawiaturą i próbuję napisać kolejne zdanie zaczynam jeszcze bardziej pojmować jak to jest obszerne. Tu już nie chodzi tylko o osiadanie na luarach, bo nauczyłam się na przykład zdrowej komunikacji z partnerem i teraz będziemy się już zawsze rozumieć (dupa jasiu), ale to tyczy się też małych rzeczy w codzienności. Zdążyłam już wymienić wcześniej ile pracy nas kosztuje macierzyństwo, ile drobnych szczegółów się na nie składa. To jeszcze przypomnę, że trzeba pamiętać o przelewach i zakupach, mijających terminach ważności i deadline’ach. Warto też wyrzeźbić czas na jogę dla siebie, by odzyskać wewnętrzną równowagę, no ale ta joga to też jest praca, bo przecież jak ją odbębnisz byle jak, bez świadomego oddechu i ruchu, to niewiele Ci da. A zatem praca jest nieustająca i to jest najświętsza z prawd, dla mnie najtrudniejsza do zapamiętania. Często muszę sobie przypominać, że od nowa trzeba coś zrobić, coś ogarnąć, coś odświeżyć, coś zrozumieć z innej perspektywy. Wspominam na początku tego akapitu, że dziecko mi celnie wskazuje, by do niczego się nie przyzwyczajać. Dlaczego? Bo jak już ogarnę jak ma zasypiać, to zaraz się okazuje, że jej potrzeby się zmieniły i muszę wymyślić nową strategię. Bo jak jeden posiłek zje pięknie i wciśnie nawet podwójną porcję, to następny już może być katastrofą, buntem i zmarnowanym jedzeniem. Jak już przyzwyczaję się, że lubi jak się bawimy w chowanego i potrafię ją rozśmieszyć jakimś wygłupem, to za tydzień patrzy na mnie z brakiem zrozumienia, gdy to powtarzam. Praca się nie kończy. Wymienione wyżej to symboliczne przykłady tej prawdy, które przekładają się na głębsze problemy. Nie raz sobie myślę, ile razy jeszcze będziemy przerabiać ten sam temat? Ile jeszcze razy popełnię ten sam błąd, mimo że już rozumiem? Odpowiem sama sobie – nieskończoną ilość, aż do śmierci.
I znów, jest jasna strona tej ponurej perspektywy. To oznacza, że możemy nieustannie się zmieniać, doświadczać, uczyć, rozwijać, wzbogacać nasze życie, które dzięki temu nie jest nudne i jednostajne. Dziecko dzięki temu rośnie i dojrzewa, a Ty razem z nim. Wspaniałą inspiracją jest dla mnie Lu, które się nie poddaje, gdy chce czegoś dosięgnąć bardzo wysoko albo uczy się równowagi i wstaje z powrotem na nogi niezależnie ile razy się przewróci. Pewnie, że wspaniale jest usiąść w fotelu z tym cholernym kubkiem gorącej herbaty i łapmy te chwile, bo one są na wyciągnięcie ręki. Trzeba je schwytać za ogon, przytrzymać chwilę, docenić, wytulić jak wyślizgującego się z czułego uścisku kota. Czasem rozpieszczą nas przez dłuższy moment i znów się zapomnimy, zaskoczy nas burza, gdy wyszliśmy beztrosko bez parasola i kaloszy, bo przecież słońce dotychczas świeciło. Tak, ono świeci. Ale czasem nad chmurami, które przesłaniają nam widok i zapraszają do wspięcia się wyżej. Pracą.

Czy w takim razie można coś jeszcze obejrzeć w mojej galerii?
My
Na mojej wystawie nadal dumnie wisi obraz naszej relacji, która rośnie w siłę. Dziecko było dla nas owocem miłości, potrzebą multiplikowania tego, co już mamy. Czuję się prze szczęśliwa i wdzięczna za tak cudownego partnera i ojca mojej córki. Niech Was nie zwiodą te przytyki i narzekania. One nie są fatalistyczne, nie wylewam dziecka z kąpielą. Mocno przytulam tych, którzy właśnie przeżywają szok, jakiego ja doświadczyłam swego czasu, gdy zdałam sobie sprawę, że nie istnieje relacja “idealna”, bez konfliktów i bez nieustającej pracy. Te wszystkie trudne doświadczenia i docieranie się, szczególnie w obliczu tak ogromnych zmian jak rodzicielstwo i nowy wymiar relacji romantycznej, są ważne, potrzebne, prawdziwe. A przede wszystkim, fundamentalne jest stawianie im czoła razem, co zbliża. Jesteśmy sobie coraz bliżsi z każdym obalonym konfliktem, wyjaśnionym niezrozumieniem, czy nowym doświadczeniem. Jesteśmy prawdziwi, bez tych wszystkich spulchniaczy, barwników i konserwantów, które odrzucaliśmy wraz z upływem relacji, a dzięki temu kochamy się jeszcze bardziej. Nie nosimy już masek ani nie próbujemy niczego ugrać. Nigdy, przy nikim nie czułam się tak obnażona i jednocześnie tak bezpieczna ze swoją prawdziwością. Myślę, że to całkiem niezła baza do budowania rodziny.
Pośpiech już nie jest możliwy.
W ciąży, po raz pierwszy od czasów liceum pozwoliłam sobie na po prostu bycie. Na brak pośpiechu, gonitwy za czymkolwiek. Na zatrzymanie się i świadomą obecność. Jest to coś, co chciałabym, aby zostało z nami jak najdłużej. Smakuje to niesamowicie i można to porównać do zaprzestania dodawania soli do każdego dania. Nagle zaczynasz jeść produkty naturalne w swoim smaku i na początku wydają Ci się mdłe. Ale z czasem Twój zmysł się wyostrza i wtedy dopiero zaczynasz naprawdę smakować to, co jesz. Poznajesz autentyczne doznania, bez wzmacniaczy i ulepszaczy. Zrozumiałam z tej perspektywy, iż pośpiech wynika z prób zmieszczenia w jednym dniu więcej niż jesteśmy w stanie. To z kolei powoduje stres. I po co to wszystko? Żeby mieć więcej dobrobytu, ale skończyć chorym?
Wybieram prostsze życie, sprzeciwiam się pędowi, robieniu rzeczy na wczoraj, odpisywaniu na każdą wiadomość i emaila jak tylko dotrze. Mam wyłączone powiadomienia na telefonie, wyciszony dzwonek. Jasne, to utrudnia kontakt ze mną, tylko pytanie, czy jeśli wcześniej wisiałam na telefonie i przy mailach, to to było dla mnie dobre? Na wszystko jest czas i wierzę, że nie stracę pracy ani przyjaciół z powodu szanowania swojego czasu i swoich możliwości. Czuję, że wychodzi mi to na dobre również w macierzyństwie. Wciąż uczę się cierpliwości, mam niestety impulsywny i nerwowy temperament. Ale doceniam nasze beztroskie chwile, gdy wygłupiamy się na podłodze czy spacerujemy bez celu. Gdy skupiam się na jednej czynności naraz. Gdy jem niespiesznie śniadanie. Gdy idę wolnym krokiem do sklepu. Gdy moje dziecko woli zasnąć przy mnie zamiast przy tacie i muszę odłożyć to, co zaplanowałam na wieczór.

To nie Twoja wina, dziecko.
Prawie rok temu opublikowałam tekst o tym jak czuję się w ciąży i jak przygotowuję się do przyjścia na świat mojego pierwszego dziecka. Jednym z elementów tej opowieści było budowanie świadomości, że dziecko nie jest mi nic winne i nie jest niczemu winne. Choć życie mnie testowało na wiele sposobów i myśli “dlaczego mi to robisz?” wpadały do głowy pod presją stresu, zmęczenia, poczucia rezygnacji i beznadziei, to jednak wracałam do źródła mojej matczynej miłości. Dzieci nie są złośliwe, dzieci nie są niegrzeczne, dzieci nie manipulują, nie szantażują, nie terroryzują. Dzieci potrzebują zrozumienia, czułości i miłości. przestrzeni na rozwój, odkrywanie świata i wyrażanie siebie. Moja córka nie przyszła sama do mnie, to ja ją zaprosiłam na ten świat. Ja ponoszę za nią odpowiedzialność i powinnam przyjąć wszystko, co przychodzi razem z nią – jej humory, własna wola i wolność, gust, potrzeby i sposób ich wyrażania. Pomijam już nawet oczywisty fakt, że wiele z tych zachowań wynikać będzie z tego jaka jestem ja i jej ojciec oraz jakie tworzymy dla niej środowisko do rozwoju. Pięknie to wszystko opisuje Shai Orr w swojej książce “Cud rodzicielstwa”, gdzie Was odsyłam po dawkę empatii i zrozumienia potrzeb naszych dzieci.
Moje dziecko nie jest całym moim światem.
Widzę, że odbiegam od tego, jak rozumiem wielu innych rodziców. Nie wrzucam dużo naszych zdjęć na media społecznościowe, cenię sobie prywatność, choć czasem włącza mi się zachwyt nad tymi wielkimi oczami i naszą miłością, czym chcę się dzielić z innymi. Przedstawiając się nie powiem najpierw, że jestem mamą (haha, wróć do początku artykułu). To się pojawi gdzieś po tym, że jestem kobietą, fotografką, twórczynią. W opisie o mnie na mojej stronie internetowej nie wrzucam informacji o tym, że mam dziecko. Nie chwapię się tym, czuję w związku z byciem mamą ogromną pokorę i czasem zawstydzenie. Jak to, ja? Matka? Przecież to jest tak dumne słowo, tak wielkie! Matki to boginie życia, Matki to superbohaterki. Ja się zdecydowanie taka nie czuję. Jeszcze wiele przede mną, by zaspokoić wewnętrznego krytyka.

Moja mama, dokumentalistka
Moje dziecko nie jest całym moim światem, ale jest moim nauczycielem. Przypomniała mi, że jestem z zawodu dokumentalistką. Zajmuję się reportażem, fotografowaniem i opisywaniem tego, co dzieję się tu i teraz. Obecna i bacznie obserwująca życie innych ludzi. Zawsze gotowa na niespodziewane. Nie ingerująca, nie reżyserująca, nie narzucająca swojej wizji, nie oczekująca niczego. W pracy przychodzi mi to z ogromną łatwością. A w życiu prywatnym? Jak wiadomo, szewc bez butów chodzi.
Na szczęście przyszła Luana. Ona uczy mnie wywieszać w galerii wyobraźni puste obrazy, które zapełnimy razem, pisząc i malując naszą własną historię. Uczy mnie też zostawiać miejsce na nowe dzieła, które przyjdą w swoim czasie, miejsce na to co niespodziewane, co niewyśnione.
Jest nam łatwiej kopiować innych, dostawać gotowe odpowiedzi na nasze pytania i rozwiązania na nasze zagwozdki, bo wtedy nie musimy sami się mierzyć ze zrozumieniem siebie i swoich potrzeb. Zamiast tworzyć siebie uważnie, zapożyczamy od innych jestestwo. Dlatego tak świetnie się sprzedały social media, a w nich ludzie-celebryci i ich rekomendacje stylów życia, produktów. Poza starymi źródłami “inspiracji”, jak filmy, książki czy magazyny, to oni właśnie sprzedają obrazy do galerii takich jak moja. To oni przejmują rolę artystów w naszym życiu. Ale czy nie byłoby lepiej, gdybyśmy sami wzięli w dłoń pędzel, wybrali płótno, farby, kolory, a przede wszystkim co chcemy namalować? Bah, nie tylko malować! Rzeźbić, modelować, rysować, budować – jest tyle opcji i tyle metod, by się realizować! By (tworz)żyć świadomie.